Wódz floty Jarmeryka szuka godnych następców

2020-07-16 11:23:45(ost. akt: 2020-07-17 20:04:10)

Autor zdjęcia: Archiwum wikingów

O łodziach wikingów i wyprawach, które pamięta się całe życie rozmawiamy z wikingiem Markiem Szablińskim, wodzem floty Jarmeryka, który szuka w Morągu godnych następców.
- Zbudował Pan łódź, którą nazwał Świętosława. Takim samym imieniem nazwał Pan córkę.
- Świętosława to imię historyczne. Chciałem, aby moje dzieci nosiły imiona słowiańskie i skandynawskie. Kiedy w pierwszym moim małżeństwie rodziły się dzieci miałem wielkie problemy z nadaniem takich imion. Pisałem petycje, wywody historyczne itp., ale udało się. W 1973 urodził się Sambor Olaf, a w 1974 Ziemowit Arii, w 1980 Olga Damroka. W drugim moim związku z Anną, wiedźmą i wróżką z historycznego Wolina, członkinią, założycielką Stowarzyszenia Słowian i Wikingów w Wolinie, urodziła się w 2006 roku córka Świętosława, która bardziej interesuje się końmi niż wikińską pasją ojca.


- Czy swoim wyglądem też stara się Pan przypominać wikinga?
- Od dziesiątej klasy ogólniaka nosiłem brodę. Nasza pierwsza wyprawa historyczną Świętosławą I w 1971 roku z Krakowa do Gdańska, repliką łodzi norweskiej Oseberg, była starannie przygotowana pod względem historycznym. O współczesnej cywilizacji nie mógł świadczyć nawet nieopalony ślad po zegarku. Nie wolno było zabierać na wyprawę cywilnych ciuchów, żadnego radia, zegarka, na szczęście komórek jeszcze nie było. Możliwie jak najdłuższe włosy, brody i historyczne ciuchy szyte specjalnie na wyprawę. O czas pytano mnie, jeżeli było słońce nie pomyliłem się więcej niż kwadrans, bez słońca o 45 minut. Załoganci sprawdzali mnie pytając wędkarzy o aktualny czas. Mam zwierzęce wręcz poczucie czasu oraz kierunków świata, wiatru oraz ruchu fal. Myślę, że ta umiejętność nie była do końca wrodzona, raczej wyuczona, a jednak dobrze jest starać się być wikingiem.

- Czy utkwiło Panu w pamięci coś szczególnego z jakiejś wyprawy? Coś, co będzie Pan już zawsze pamiętał.
- Każda wyprawa, szczególnie w trakcie planowania, jest podniecającą niewiadomą. Wszystkie są opisane w dwóch brulionach dzienników pokładowych pisanych maczkiem kratka w kratkę. Najbardziej pamięta się te, w których nagle pojawia się zagrożenie życia i walka o przetrwanie. Tak było na Bałtyku. Nasze pierwsze wyjście w morza repliką łodzi średniowiecznej miało miejsce dopiero w 1998 roku. W 1974 nie pozwolono nam wyjść łodzią nawet na zatokę, a w 1998 roku wychodziliśmy w morze w Dziwnowie z zamiarem dopłynięcia do Gdańska i kanałami do Małdyt. Po dotarciu do Jarosławca dowiadujemy się, że morski poligon wojskowy jest zajęty. W kapitanacie poligonu dowiadujemy się, że przerwy w strzelaniu będą od 18 do 20.30, to za mało czasu na przejście 18 mil morskich poligonu. Kolejna przerwa będzie od 24 do 5 rano. Decydujemy się na start o 23.20, po kilkunastu minutach jesteśmy już na poligonie. Wiatr zdycha, idziemy na wiosłach. Po drodze mijamy zacumowane makiety statków, do których strzelają z lądu. O 3 rano widzę już światła wejścia do portu w Ustce, ale te światła widać już z odległości 8 mil z morza. Nagle zaczyna się kanonada. W wojsku, szczególnie za komuny, było zawsze tak, że kto wcześniej wstanie, ten rządzi. Na szczęście poligon wynajęli Brytyjczycy, którzy zbyt celnie nie strzelali, lecz to słaba pociecha, bo mogła nas trafić przypadkowa salwa, a jednak trafiali w te swoje makiety, bo często zasypywały nas drzazgi drewna i strugi wody. Szczególnie niebezpieczne były fale, które te salwy wywoływały. Baliśmy się wszyscy. Ja w lewej dłoni kurczowo ściskałem młot Thora, mój srebrny talizman, który podarowali mi brytyjscy rekonstruktorzy. Ten tratował mnie i załogę z tarapatów. Szczególnie bałem się o utratę całego materiału genetycznego, bo synowie byli ze mną na łodzi. Udało się. Tego dnia ustanowiliśmy, łapiąc poranną bryzę, a później wiatr o sile 5-6 stopni w skali Beauforta z zachodu, rekord trasy. We Władysławowie meldujemy się o 18.30. Tej doby pokonujemy 71 mil morskich to jest około 131,5 kilometra.

- Urodził się Pan w Morągu, jak długo tu mieszkał? A teraz gdzie można Pana spotkać. Czy myśli Pan o powrocie na Narie?
- Mój ojciec w 1945 roku ze swoją kompanią kolegów z Wołynia został wysłany do Olsztyna w celu reaktywowania kolei. Zamieszkał w Morągu z kolegami na Kolonii Warszawskiej. Skąd blisko było do przystanku Morąg-Kolonia. Mamę z rodzeństwem sprowadził w 1947 roku, więc zgodnie z prawami natury urodziłem się wiosną w 1948 roku w domu przy ulicy Chopina 13, a dziś numer 24. Odbierała mnie akuszerka, która od zawsze mieszkała w Mohrungen. Wyjechała do Niemiec w 1949 i zdążyła jeszcze odebrać wielu moich kolegów. Kiedy miałem 5 lat skończyło się moje słodkie dzieciństwo. Mama poszła do pracy, a ja do przedszkola nr 1, dziś na ulicy 11 Listopada. To był koszmar, stałem w oknie za firanką i płakałem, bezradne wychowawczynie dały mi święty spokój. Za firanką spędziłem prawie dwa lata. Później była szkoła nr 1. Tam chodziłem przez dwie klasy. Uczył mnie pan Gilicki, który specjalizował się w umiejętnym biciu. Wówczas jeszcze kary cielesne były chlebem powszednim. Od 3 klasy mama przeniosła mnie do „dwójki” w budynku ogólniaka. Tam uczęszczałem do lutego do 11 klasy. O moich perypetiach maturalnych już mówiłem. Po studiach na UMK w Toruniu wróciłem do Morąga. Na początku uczyłem w podstawówce nr 4 na Zatorzu, a później w Zespole Szkół Drzewnych, aż trafiłem do muzeum im. Herdera w ratuszu. Czynnie uczestniczyłem w walce o powiat. Nasza łódź Świętosława II również walczyła o powiat, później pojechała do Warszawy razem z armatami z 1830 roku, za które byłem odpowiedzialny. Musiałem złożyć wyjaśnienia w prokuraturze w Ostródzie w związku z tymi armatami. Dobrze, że sprawę umorzono ze względu na znikomą szkodliwość społeczną. Nie cierpię Ostródy. W 1979 roku wyjechałem z Morąga do Dłużek w gminie Gietrzwałd, gdzie prowadziłem zajazd Czarcia Podkowa przy trasie drogowej nr 16. Była tam stajnia, gdzie stanęło moje 5 koni, które w Morągu pasły się na ogrodzonym żerdziami skrawku pastwiska o powierzchni 40 arów. Często chodziłem na wieżę ratusza pod pretekstem regulowania zegara i patrzyłem, czy moje konie nie uciekły. Kiedyś znalazłem je aż w Raju. Obecnie mieszkam koło Starych Jabłonek w miejscowości Szklarnia dawniej Luisenberg, to na pamiątkę królowej pruskiej Luizy, która na wzgórzu mojego pastwiska upolowała jelenia. Tam właśnie powstały moje kolejne łodzie. Tam prowadziłem też pensjonat Wiking, który obecnie prowadzi mój syn Ziemowit, a ja wybudowałem maleńki domek obok, 140 m2 i tam mieszkam z druga żoną i córką Świętosławą. Czy jeszcze ktoś uważa, że chodzę z komórką i biegle śmigam po internecie?

- Co chciałby Pan uczynić jeszcze dla wikingów i tych wszystkich, którzy pasjonują się ich historią i morskimi opowieściami?
- Chciałbym popłynąć z nimi w rejs i żeby w załodze flagowego Morąga byli morążanie ze mną za sterem. Jeżeli lubisz żagle i wiosła masz 18 lat ( z rodzicem jako opiekunem prawnym możesz mieć tylko 16 lat) wstępujcie do floty, bo bez załóg nasze łodzie będą tylko eksponatami. W naszej załodze były także dziewczyny. Żeńska załoga Mirosławy wygrywała w trakcie regat długodystansowych na trasie Wolin – Kamień Pomorski-Wolin ze wszystkimi załogami oprócz Morąga. Mam już niewiele czasu na wychowanie następcy. Chciałbym, żeby to był rodowity morążanin. Nie chcę zamykać oczu z westchnieniem, że... tylko łodzi i koni żal.
Jarmeryk od 52 lat, wódz ruchu wikingowie floty Jarmeryka szuka godnych następców. Kontakt: 89- 641- 14- 27.


Przygoda na Bugu w 2003 roku

To zdany celująco egzamin lojalności załogi. Dramatyzm tego wydarzenia, to próba wyjścia z sytuacji beznadziejnej dla ratowania honoru nawet kosztem utraty życia. Po minięciu Murowańca nad Bugiem już wiemy, że ta wyprawa jest zagrożona. O 14.30 zatrzymujemy się w Terespolu przed mostem. Komendant odcinka czeka na nas. Ma umówione z miejscowym nadleśnictwem drewno do ewentualnego przeciągnięcia łodzi. Jednak konfiguracja brzegu uniemożliwia takie rozwiązanie. Sytuacja patowa. Przytoczę oficjalne pismo o przebiegu granicy w Terespolu. Od znaku granicznego 1254 do znaku 1261 linia granicy to środek koryta rzeki nieżeglownej Bug zakolem wchodzi na terytorium Białorusi od znaku 1261 do znaku 1265. Od znaku granicznego 1265 ponownie Bug staje się rzeką graniczną ale już żeglowną. Wówczas granica biegnie środkiem nurtu do znaku 1278. Kiedy w 1945 ustanowiono granice Polski z ZSRR w Brześciu Bug płynął korytem na zachód od Wyspy Lotników zwanej też Wyspą Zachodnią. Po latach zmienił koryto i przez sprzeczne 2 kilometry 700 metrów płynie przez Białoruś. Robię odprawę, w sytuacji kiedy nie będzie możliwości legalnego przepłynięcia tego odcinka podejmiemy próbę nielegalnego przebicia się. W związku z ryzykiem mogą płynąć tylko ochotnicy. Pozostali przejmą najcenniejsze rzeczy osobiste załogantów, a także uzbrojenie. Pod tej przedmowie powiedziałem: ochotnicy wystąp! Wystąpili wszyscy. Odwróciłem głowę dyskretnie, aby ukryć wzruszenie. Jednak musiał ktoś zostać i zabezpieczyć nasze rzeczy. Wybór padł na 16-letniego siostrzeńca Rajana. Chłopak rozpłakał się. Ten chłopiec nazywał się Wojciech Milewski. Był bardzo ambitny. Po maturze wstąpił na Akademię Morską, ukończył ją, mieszka obecnie w Gdańsku i pływa jako pierwszy oficer. Wysłałem wyprawowego oficera pokładowego Bronisza do kawiarenki internetowej, aby skontaktował się ze znajomym posłem, chodziło o interpelację poselską w sprawie blokady rzeki. Miał także powiadomić media o próbie przebicia się dwóch łodzi wikińskich dnia 7 lipca 2003 roku w Terespolu. Media oszalały, linia telefoniczna do komendanta Państwowej Straży Granicznej w Terespolu grzała się do czerwoności. Dwóch najstarszych załogantów Fabisz Mieczysław Fabisiak i Rajan Marian Pamuła poszli do komendanta, aby ten jako świadek podpisał ich testamenty. Mówili później, że komendant musiał odłożyć słuchawkę, aby z nimi rozmawiać. Około 6.30 rano Telewizja Lublin już instaluje swoje kamery na moście drogowym przejścia granicznego. Miejsca zajmują też fotoreporterzy. W poniedziałek 7 lipca o godzinie 7 rano pogranicznicy wzywają mnie do komendanta. Biorę ze sobą oficera prasowego, ubieramy się na galowo z przypiętymi mieczami. Komendant wykrzykuje: Co wy panowie robicie? Takie naruszenie granicy to poważna afera międzynarodowa, ja do tego nie dopuszczę! Jestem spokojny, ale też zdeterminowany, tłumaczę, że jesteśmy związani umową z organizatorami Festiwalu Słowian i Wikingów na Wolinie. Musimy tam dotrzeć do 7 sierpnia w ramach programu "Wszystkie drogi prowadzą do Wolina". Jedynym honorowym usprawiedliwieniem będzie fakt, że media nagłośnią sprawę zatrzymania nas w Terespolu, więc bez względu na to, co się z nami stanie, musimy zaryzykować. Komendant wybuchł: Jeszcze raz powtarzam, nie dopuścimy do tego! Spokojnie odpowiedziałem: Jak pan kapitan to sobie wyobraża, co będziecie do nas strzelać? Jeżeli będziemy musieli zginąć, to wolelibyśmy umierać od kul białoruskich. To sprawa honoru, dodałem. Pan jest oficerem i wie co to honor. Ja też jestem oficerem niesłusznego, bo Ludowego Wojska Polskiego i też wiem, co to honor. Oficerem zostałem zaraz po studiach gdzie musiałem zgłosić się do oficerskiej szkoły, która trwała rok czasu. Kapitan załamującym się głosem powiedział: Proszę o wstrzymanie się do godziny 11. Odpowiedziałem: Zgoda. Ma pan moje słowo. O godzinie 11.20 spotykamy się ponownie z komendantem, który kontaktował się osobiście z dowódcą odcinka brzeskiego majorem Iwanowem. Oświadczył nam z ulgą, że ma zgodę majora na nieoficjalne pokonanie tego odcinka. Musimy tylko odesłać media. Mówię, ze nie uda nam się odesłać telewizji. Kapitan powiedział: Mam taki temat i trochę różnych materiałów o próbie przejścia przez granicę nielegalnych imigrantów z Azji, myślę, że się ucieszą. Po południu rozpadało się i media zniechęcone naszą bajeczką, że będziemy czekać na oficjalne załatwienie sprawy w wyniku złożonej interpelacji poselskiej, wycofywały się. Około godziny 17 w deszczu prowadzę najpierw Mirosławę z dwoma wioślarzami w celu zbadania koryta rzeki. Po dopłynięciu do słupka 1265 i minięciu Wyspy Zachodniej dobijamy do polskiego brzegu. Zostawiamy tam Mirkę i wracamy land rowerem po Świętosławę. Wokół rzeki stoją uzbrojeni Białorusini. Dwukrotnie siadamy na mieliznę, chłopcy bez komendy wskakują do wody i ściągają łódź. Na wysokości wyspy z wody wystaje metalowa konstrukcja zbombardowanego w 1939 roku mostu. Od 14 września 1939 trwało oblężenie twierdzi brzeskiej przez Niemców. Od 17 września również przez Sowietów. Po zbombardowaniu twierdzy przez Luftwaffe, potajemnie w nocy z 26 na 27 września oddziały polskie opuściły Brześć, a Armia Czerwona z Werhmachtem urządzili sobie w Brześciu wspólną defiladę. Kiedy płynęliśmy przy twierdzy, zauważyłem ślady kosmetycznych renowacji, zrobiło mi się przyjemnie ciepło, nawet poczułem sympatię dla Białorusinów. Nieważne, że wymienione było tylko jedno okno. Od 1265 słupka granicznego 283 kilometra żeglownego Bugu szybko organizujemy się i odpływamy, jakbyśmy bali się zmiany decyzji i powrotu traumy.
Pragnę podziękować kapitanowi Wojciechowi Wołochowi za pomoc, za poświęcenie. Kiedy przyjechał pan z pozytywną decyzją Iwanowa, który w spotkaniu z panem powiedział: Musimy wypić za to morze wódki, a pan martwił się jak ja to przeżyję. Jednocześnie pragnę pana przeprosić za presję, jaką stworzyliśmy oraz za determinację, którą pan zrozumiał. Dziękujemy i przepraszamy panie kapitanie.
Na trasie krótki postój w Kukurykach i jeszcze skok na nocleg do miejscowości Krzyczew, tam ognisko, pieczone ziemniaki i sen na ganku kościółka z 1683 roku po kapitalnym remoncie. Słupki graniczne były ustawione co 679 metrów i 16 centymetrów w terenie dostępnym, w terenie trudnym, jak mokradła czy bagna, rzadziej. Jednak w żaden sposób nie można było liczyć kilometrów według tych słupków granicznych. Po deszczowej nocy zauważyłem koło kościółka murowany, stary nagrobek z wzruszającym napisem. Po deszczu trudno było go odczytać: „Marianna z Kobylińskich Dramińska drugiego ślubu Bogusławska zmarła dnia 7 marca 1832 roku. Wdzięczny mąż uprasza przechodnia o pobożne westchnienie”. Kościółek stoi w pobliżu Bugu, polna droga łączy się dwukrotnie z drogą relacji Janów Podlaski – Terespol. Nagrobek nie dawał mi spokoju. Rok później wybrałem się w tamte strony samochodem, odwiedziłem miejsca szczególne, dotarłem też do Krzyczewa i udało mi się odczytać dokładnie brakujący wyraz. Musiała to być niezwykła kobieta, wdowa po Dramińskim wyszła ponownie za mąż za niezwykle kochającego ją Bogusławskiego, a ów skromnie prosi tylko o pobożne westchnienie, nie o modlitwę. Każdy przechodzący tamtędy oddychał mniej lub bardziej pobożnie i zawsze wspominał tę nieznaną kobietę. Nie potrafię pobożnie wzdychać, ale po prawie 90 latach od śmierci pani Bogusławskiej, ilekroć wspominam ten nagrobek, zawsze się wzruszam i będzie to trwało dopóty, dopóki będę oddychał.

Rozmawiała
Wiesława Witos
w.witos@gazetaolsztynska.pl

Źródło: Gazeta Olsztyńska

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5