Jezioro Narie było moim oceanem marzeń

2020-06-29 13:10:07(ost. akt: 2020-06-29 13:18:47)

Autor zdjęcia: Archiwum prywatnie

Jak to jest być wikingiem w dzisiejszych czasach? Rozmawiamy z Markiem Szablińskim, wikingiem ze Starych Jabłonek, który pochodzi z Morąga. Dzieli się historią swojej pasji i związanych z nią przygodami.
— Jak w XXI wieku być wikingiem?
— Kiedy przed 65 laty ciągnęło mnie do wody, do żeglowania, nie miałem świadomości, że oto staję się wikingiem. Byłem jak pisklę w skorupie jajka, dojrzewałem, wyklułem się dopiero w 1967 roku. Wyjechałem do Torunia na studia mogłem precyzować swoje zainteresowania. Miałem dostęp do biblioteki uniwersyteckiej do książnicy miejskiej. Byłem tam stałym gościem. Panie bibliotekarki nazywały mnie wikingiem. Przeczytałem wszystko co tam było o kulturze, ludziach, budownictwie okrętów wikingów. Czytałem na miejscu Eddę tj. księgę religii dawnych mieszkańców Skandynawii w tłumaczeniu Joachima Lelewela wydaną w 1820 roku. Zachowały się w Polsce tylko trzy egzemplarze tego wydania, a ja musiałem to mieć w swojej bibliotece. Pozwolono mi wynieść z biblioteki ten cenny egzemplarz, aby go skserować, Tymczasem nadszedł marzec 1968 roku. Miałem 20 lat i byłem gotowy jak inni moi koledzy 20-latkowie do powstania. Wszyscy wiemy jak to się skończyło. Tylko dlatego, że mój dziekan był antykomuchem, załatwił mi dziekankę w związku z chorobą mamy i udało mi się uciec z Torunia. 1 maja tamtego roku chciałem wrócić do Torunia, bo spodziewałem się demonstracji studenckich. Na dworcu w Morągu spotkałem kolegę z klasy. Pogadaliśmy, wypytał mnie gdzie jadę i po co, a po chwili mnie aresztowano. Odsiedziałem trzy dni. Ojciec dowoził mi kanapki rowerem. Podczas urlopu dziekańskiego miałam rok na zrobienie czegoś zgodnego z moimi zainteresowaniami. Zdobyłem starą zniszczoną łódź żaglową zakończoną pawęzą. Z moim przyjacielem Jerzym Kruszewskim z ulicy Dąbrowskiego przystąpiliśmy do jej stylizowania na łódź wikingów. Po miesiącu pracy udało się zwodować naszą łódź wikingów. Na Wyspie Duchów wybudowaliśmy osadę, żyliśmy i żeglowaliśmy po Narie, które było moim oceanem marzeń. Wreszcie stałem się wikingiem. Nasze życie opisane jest w kronice duchów, którą ręcznie pisałem i oprawiłem w skórę jako książkę. Gdy zostaliśmy wikingami, pisały o nas gazety, w sierpniu przyjechali do nas nawet reporterzy Polskiej Kroniki Filmowej. Od tego wydarzenia zaczęliśmy liczyć powstanie floty Jarmeryka.

— Bycie wikingiem, co to dla Pana oznacza?
— To nie jest nic szczególnego. Piszę i mówię po polsku, posiadam obywatelstwo polskie, jestem Polakiem i kocham swoja ojczyznę. Uważam jednak, że w tym wypadku, oprócz naturalnej dla młodych chłopców potrzeby przygód i niebanalnego trybu życia, mogły wywrzeć wpływ jakieś geny po moich przodkach.

— Kim byli Pana przodkowie?
— Moja prababka była Norweżką. Feliks Szabliński, tak nazywał się mój pradziad, główny maszynista na carskim parochodzie, poślubił kobietę z Helgeland na północy Norwegii. Dodam, że pradziadek po katastrofie swojego okrętu na lodowatym Morzu Norweskim, przez dobę dryfował na kole ratunkowym, zanim go uratowano. Pisały o tym gazety w całej Europie, a car wyznaczył pradziadkowi dożywotnią rentę i pokazywał go gościom na swoim dworze jako osobliwość. Jego syn Piotr, został zesłany na Syberię, gdzie urodził się mój tata Henryk. Jak widać, wędrówka towarzyszyła członkom mojej rodziny przez większą część życia. Jak wikingom. Mnie też wciąż gdzieś ciągnie, kocham wolność i żeglarstwo.

— Co Pana nauczyło bycie wikingiem?
— Przede wszystkim odpowiedzialności za życie ludzi i pokory w stosunku do żywiołów, jakie czyhają na morzu oraz wypraw rzekami, życia na szlaku, łącznie z gotowaniem potraw oraz godnego zachowania wobec przeszkód na rzece. Przeżyłem wiele przygód, łącznie z katastrofami i utratą łodzi. Jednak największym osiągnięciem wynikającym z tej nauki jest znajomość szkutnictwa z epoki i sztuki budowania łodzi Słowian i wikingów. Jednak pewne cechy bycia wikingiem mocno utrudniały życie. Tak było w Liceum Ogólnokształcącym w Morągu. Znajdowałem wspólny język z uczniami, ale ciało pedagogiczne uważało mnie za dziwaka, którego trzeba wyprostować. Tak było w styczniu 1967 roku. Pojechaliśmy z klasą do teatru S. Jaracza w Olsztynie. Spotkałem kolegów z mojej klasy, którzy skończyli ogólniak rok wcześniej. Ja siedziałem w 10 klasie. Cokolwiek wypiliśmy w Warmiance i poszliśmy do teatru. Kierownik widowni nie wpuścił mnie, bo uważał, że jestem obcy, nie ze szkoły, bo nosiłem brodę. Zrobiła się afera. Nie zostałem wpuszczony na widownię, bo dodatkowo czuć było ode mnie alkohol. W dniu 11 stycznia 1967 roku zebrało się nadzwyczajne posiedzenie rady pedagogicznej. Fragmenty tego posiedzenia znam z protokołu: „Koleżanka Glabas sugeruje, że należy Marka Szablińskiego usunąć ze szkoły ponieważ stale sprawiał poważne kłopoty wychowawcze. Kolega Tołowiński, były wychowawca Szablińskiego stwierdza, że w klasach młodszych Szabliński był niekarny, arogancki i często popadał w konflikt z regulaminem szkolnym. Koleżanka Glabas podkreśla, że przy swoich wadach Szabliński nie kłamie. Liczne jego wykroczenia są spowodowane chęcią podkreślenia na każdym kroku swojej indywidualności. Po pierwszym okresie Szabliński długo rozmawiał ze mną - jego wychowawczynią i jej zdaniem ma on swoisty pogląd na życie, odbiegający od utartych norm”...

— Jakie były tego konsekwencje?
— Zostałem karnie przeniesiony na „Syberię”, do Bartoszyc, do tamtejszego ogólniaka. Był luty, do internatu nie przyjęto mnie. Mieszkałem w nieogrzewanym pokoiku. Mama przywiozła mi pierzynę puchową. Mimo to było tak zimno, że budziłem się i robiłem 100 pompek, zasypiałem na godzinę, dwie i ponownie 100 pompek. Mama wykupiła mi wyżywienie przy stołówce w internacie. Kiedyś w drodze do szkoły spotkałem Mariusza Szawlińskiego z którym uczyłem się w szkole w klasie ósmej i dziewiątej. Zbieżność naszych nazwisk zachęcała do krotochwili kiedy byliśmy wywoływani do odpowiedzi. Spędziłem miło dzień z kolegą i trochę przegapiłem godzinę obiadu. Kiedy tam dobiegłem, stołówka była już sprzątana, a przed kuchnią stały parujące trojaki z obiadem dla personelu kuchni. Poprosiłem o obiad, chociaż o zupę, przeprosiłem za spóźnienie. Kategorycznie mi odmówiono. Wówczas powiedziałem, że mój obiad jest w tych waszych trojakach. Zrobiło mi się żal mojej mamy, tak mnie wspierała, tak się starała żebym skończył szkołę, a tu takie chamstwo. Wikiński szlag mnie trafił. W furii rozwaliłem pieczołowicie trojaki i jeszcze parę stolików. I wyszedłem. Rano wezwał mnie dyrektor Cezary Supron i prawił: pan już nie jest uczniem naszej szkoły. Podziękowałem, złożyłem dyrektorowi życzenia imieninowe i wyszedłem. Spakowałem się i przez Korsze i Olsztyn wróciłem do mojego Morąga.

— Dokończył Pan jednak licealną edukację?
— Mama pracowała wówczas w WSS Społem i załatwiła mi zaświadczenie, że staram się o pracę w tej firmie. Mogłem więc zapisać się do liceum dla pracujących. Uczyły tam praktycznie nauczycielki z ogólniaka dziennego, tylko polonistka była inna i ona mnie ceniła. Jednak w tej szkole poziom nauczania był niski. Na maturze nawet matematykę zdałem na czwórkę. A z polskiego wybrałem temat dowolny, zdecydowałem się pisać o lekturze, która zrobiła na mnie największe wrażenie. Wybrałem książkę Irvinga Stone „Pasja życia”. O wybitnym malarzu Wincencie van Goghu, widziałem wyraźne paralele między bohaterem a mną. Praca moja była tak smutna i dramatyczna że trafiła do Kuratorium Oświaty w Olsztynie. Proponowano mi spotkanie z psychologiem, ale takiej potrzeby nie było. Byłem po prostu rozbity i zdewastowany po moich 100 dniach przed maturą.

— Jak jest Pan postrzegany dzisiaj?
— Moi załoganci na ogół mnie szanują z tytułu posiadanej ogromnej wiedzy i doświadczenia. Oni wiedzą, że dużo od nich wymagam, ale jeszcze więcej od siebie. Moja mama bardzo chciała żebym skończył studia. Mówiła mi: jesteś trochę wariatem, wierz mi, że ludzie zawsze inaczej patrzą na wariata, który przy okazji jest magistrem... Nie zawsze się to sprawdza. Byłem już po studiach, uczyłem w różnych szkołach w Morągu, byłem też kierownikiem w Muzeum Herdera, żonaty i dzieciaty. Moja żona też po toruńskim UMK uczyła języka polskiego w podstawówce nr 2. Kiedy tam zaczęło grozić katastrofą budowlaną, przeniesiono szkołę do budynku ogólniaka. Kiedyś tam była podstawówka, sam byłem jej uczniem klasy trzeciej. Nauczyciele spotykali się w jednym pokoju. Kiedyś profesor języka francuskiego, pani Ignatiew, podeszła do żony i pyta: Pani Szablińska, czy pani jest jakąś krewną naszego byłego ucznia Marka Szablińskiego? Żona odpowiedziała krewną nie, jestem jego żoną. Wówczas pani od francuskiego załamała ręce i powiedziała, ze zgrozą: mój Boże taka porządna kobieta z takim chuliganem... To nie był żart.

— Ludzie z charakterem czasem nie mają łatwo. Ale byli też tacy, którzy polubili wikinga?
— Chyba najbardziej lubili mnie moi uczniowie. Byłem nauczycielem w technikum drzewnym w Morągu. Kiedyś na godzinie wychowawczej przyszedł dyrektor i poprosił chłopców o pomoc w przeniesieniu archiwum w sąsiednim liceum. Jednemu z nich zsunął się z kartonu jakiś dokument. Rzucił na niego okiem, zobaczył moje nazwisko, był to protokół z nadzwyczajnego posiedzenia rady pedagogicznej w liceum ogólnokształcącym. Schował dokument do kieszeni. W 1995 roku, gdy już mieszkałem na wsi koło Starych Jabłonek, 27 grudnia spalił się mój dom. Tuż po nowym roku przyjechała moja klasa, aby pomóc mi w sprzątaniu pogorzeliska. Miałem łzy w oczach, nie ma co się wstydzić, płakałem, bo przyjechali moi wychowankowie po prawie 20 latach, dorośli już ludzie. Dowiedzieli się, że ich profesora spotkało nieszczęście. Wówczas tez przekazali mi ten protokół, oni mnie chyba szanowali.

O dalszych losach wikinga Marka Szablińskiego w następnym numerze Gazety Morąskiej.
Rozmawiała
Wiesława Witos
w.witos@gazetaolsztynska.pl


Komentarze (2) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. viking #2940646 | 150.129.*.* 29 cze 2020 17:16

    Czyli sie burzył przeciw systemowi który mu dał darmową edukację też wyższą oraz wiele wybaczał...W ówczesnym USA dostałby bilet do woja do Sajgonu i tam by sobie "żeglował" lub przez 20 lat spłacałby kredyt studencki.

    Ocena komentarza: warty uwagi (7) odpowiedz na ten komentarz

  2. rodo #2941286 | 88.156.*.* 30 cze 2020 14:34

    Poprawcie pierwsze zdanie, wytłuszczone, bo jest nie po polsku.

    Ocena komentarza: warty uwagi (1) odpowiedz na ten komentarz

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5